A jednak ‒ na polskich scenach jest świetne przedstawienie, które powstało na fali zachwytu Hamiltonem. Tylko że, zdaje się, grane jest w teatrze, który nie cieszy się przychylnością obecnych decydentów politycznych. Czy to przypadek?
No dobrze, nieważne ‒ bo oto jest. Można na nie pójść, o ile oczywiście dostanie się bilety. Mowa o krakowsko-gdańskim 1989. Jego twórcy nie tylko nie ukrywają fascynacji musicalem Mirandy, ale wręcz serwują w swoim show soczysty cytat muzyczny z amerykańskiego widowiska. Tak, 1989 to bezwstydna „zrzynka” z Hamiltona, ale tak dobra, że w zasadzie wygasza większość moich obiekcji. Warto kraść pomysły, jeśli rezultaty są takiej jakości.
Musicale to specyficzny gatunek – ryzyko stworzenia czegoś sztucznego jest tu wyjątkowo wysokie. Dobrze opisał ten problem Rob Marhall w „The Talks”:
Musicale są bardzo delikatne i łatwo je wykoleić. Szybko mogą zmienić się w skecz z Saturday Night Live… Wszyscy widzieliśmy przedstawienia, w których, kiedy aktorzy zaczynają śpiewać, my czujemy się zakłopotani – hej, dlaczego oni śpiewają? Jestem zawsze świadomy tego, że na piosenkę trzeba zasłużyć, ona musi naturalnie wynikać z opowiadanej historii, jak gdyby dla bohaterów [w danym momencie] nie było innego wyboru poza śpiewaniem.
Owszem, wszyscy widzieliśmy słabe widowiska tego rodzaju i dlatego tak cieszą nas te udane. Lin-Manuel Miranda w Hamiltonie niemal zupełnie zrezygnował ze scen mówionych; tradycyjne dialogi w jego przedstawieniu zostały przechwycone przez żywioł rapu. Podobnie zrobili twórcy 1989 – serwują nam po prostu długi, kolorowy klip, i to się sprawdza.
Idąc na musical, trzeba mieć oczywiście odpowiednie nastawienie –
to nie Szekspir.
Należy oczekiwać raczej czegoś w stylu disneyowskiej bajki z piosenkami i mieć w sobie gotowość do ulegania scenicznym czarom. Przedstawienia muzyczne mają wygładzać rzeczywistość, podkolorowywać ją, robić z niej migotliwy i rytmiczny sen, najlepiej wzruszający. Na Broadway idzie się po to, aby śnić – w dodatku śnić przy dźwiękach muzyki na tyle niekontrowersyjnej, żeby nie powodowała niepotrzebnych dysonansów poznawczych. Dlatego nietrafione wydają mi się wszystkie te recenzje, które oskarżają Katarzynę Szyngierę, że stworzyła przesłodzony obraz tamtych dni – że przecież w latach 1980. wcale nie było tak kolorowo, a ludzie nie byli tak radośni. Ależ oczywiście, że nie byli ‒ ale 1989 to musical, a nikt nie robi musicali, aby walczyć o realizm historyczny. (Swoją drogą, czy ktoś z Państwa widział na YouTubie ironiczne przeróbki Hamiltona, w których ubrane w XVIII-wieczne stroje siostry Schuyler śpiewają piosenkę o najwspanialszym mieście świata, czyli Nowym Jorku, przechadzając się po wiosce z nieco większą szkółką niedzielną?)
Głównym zarzutem, jaki można postawić twórcom 1989 – obok dość bezwstydnego (jednak) kopiowania pomysłów Mirandy ‒ jest oczywiście ten, że postawiono na historię zbyt nieodległą, a przez to wciąż budzącą emocje, u wielu negatywne. Mało kto ma dzisiaj 1989 rok za początek prawdziwej wolności. Dla wielu to moment zgniłego kompromisu z komuną, sukces co najwyżej połowiczny, początek bolesnego procesu spychania na margines tych, którzy wcześniej stanowili motor przemian. Opowieść stawiająca w centrum Jacka Kuronia (dodajmy, że umieszczonego tutaj na pozycjach, które w Hamiltonie zajmuje Waszyngton), Lecha Wałęsę i Władysława Frasyniuka niemal każdemu będzie się wydawała stronnicza. No bo dlaczego nie Mazowiecki i nie Geremek? Dlaczego nie Cywiński czy Staniszkis? Dlaczego nie Michnik? Nie Borusewicz? Można wymieniać bardzo długo. W 1989 migną niektórzy z nich, także Anna Walentynowicz, a nawet Zofia Romaszewska, ale w centrum znajdują się ci trzej: Jacek, Lechu i Władek – oraz ich żony.
Miranda napisał musical o ludziach z końca XVIII wieku. Większość Amerykanów z trudnością kojarzy szczegóły tamtych wydarzeń, a ojcowie założyciele – nie licząc supergwiazd w stylu Waszyngtona czy Jeffersona ‒ są im w zasadzie obojętni. Można ich co najwyżej ponownie odkryć i pokochać; tak stało się z Alexandrem Hamiltonem. W krakowsko-gdańskim przedstawieniu trzeba tymczasem mierzyć się z apoteozą działaczy, których wady oraz złe decyzje są nadal znane i komentowane. Jak na przykład bezkrytycznie uwierzyć w szlachetność Jacka Kuronia, jeśli wcześniej (chociażby w Dzienniku Andrzeja Kijowskiego) czytało się setki kąśliwych uwag na jego temat? Jak kibicować Wałęsie i Frasyniukowi, jeśli wciąż śledzi się ich dziwaczną aktywność publiczną?
Trzeba podkreślić, że spektakl Katarzyny Szyngiery jest tak dobry, że pomimo tych oporów na widzów zaczyna działać magia musicalowego rzemiosła. Lechu (kapitalny Rafał Szumera) budzi sympatię od pierwszej sceny. Jacek jest przywódcą tragicznym, wiecznie niezrozumianym, ale przede wszystkim jest zakochanym mężem, trudno mu nie sprzyjać. Niesieni aksamitnym głosem Mateusza Bieryta w pewnym momencie zaczynamy z całego serca kibicować nawet Władkowi. Tak, to dobry musical – robi robotę, roztacza swoje czary, uwodzi.
1989 jest widowiskiem o mniejszym rozmachu niż jego broadwayowski wzór, także struktura musicalu jest nieco mniej skomplikowana. W Hamiltonie narrację prowadził Aaron Burr, a więc przeciwnik głównego bohatera; to on wygłaszał komentarze, zdradzał zasady prowadzenia pojedynków i meandry ludzkich ambicji, kolejne piosenki zaś budowano z ciągle powtarzających się elementów. Opowieść stawała się dzięki temu dość kunsztowna, oparta na przeciwieństwach i repryzach. W 1989 historia opowiadana jest krok po kroku bez zbędnych komplikacji, jest też niewielka retrospekcja, a tematy muzyczne powracają znacznie rzadziej. Wydarzenie idzie za wydarzeniem, a piosenka za piosenką, wszystko natomiast buzuje od cytatów i skojarzeń ‒ cały spektakl jest zresztą wielką parafrazą.
Muzyka jest bardzo dobra.
Jeśli w musicalu znajduje się chociaż kilka utworów, których chcielibyście dalej słuchać po wyjściu z teatru, to znaczy, że się udało. I, tak, tu się udało – kochani, nagrywajcie płytę!
Można oczywiście przyczepić się do kilku szczegółów: na przykład do tego, że niejednoznacznie rozdano „idiomy” muzyczne (w Hamiltonie zrobiono to lepiej). Dlaczego na przykład partyjni czy milicja w ogóle kiedykolwiek rapują? Reżyserka każe im wówczas podśpiewywać, ale jednak nie da się ukryć – także oni uczestniczą w żywiole hip-hopu, choć ten powinien być pulsem Solidarności. Własny styl muzyczny ma, owszem, generał Jaruzelski (Rafał Dziwisz) – jego songi to kolejna oczywista kopia pomysłów Mirandy, ale i ona w wersji polskiej wypada zgrabnie. Generał śpiewa na modłę starego popu z lat 1970.; jego wejścia to powiew nostalgii za dawnymi festiwalami piosenki.
Cudowne są momenty, w których do głosu dopuszczono nasz koloryt lokalny, naszą nadwiślańską „mistykę” ‒ wszystkie sceny z Polską wyzywającą opozycjonistów do kolejnej ofiary krwi, ale także pieśń kołujących w powietrzu wron, które chcą stłumienia kolejnego buntu Polaków. Tym obrazom towarzyszą wspaniałe kresowe zaśpiewy. Tu jednak znowu budzi się we mnie żywioł polemiczny ‒ dlaczego bowiem Polska i „zaborcy” posługują się bardzo podobnym stylem muzycznym? Wrzucanie ich do wspólnego worka z głosami krwawej historii to uzasadnienie zbyt słabe; taka diagnoza jest zbyt prosta, zbyt powierzchowna. Tak czy owak te sceny są wspaniałe: wizualnie, choreograficznie, muzycznie. Jest o czym dyskutować! Na uwagę zasługuje także jaskrawy, „weselny” epizod Magdalenki.
Kapitalny jest w 1989 wątek feministyczny – mocno zaznaczony, ale nieprzeakcentowany. Bez kobiet to wszystko po prostu nie miałoby szansy się udać, twórcy scenariusza i tekstów podkreślają to bardzo wyraźnie. Danuta Wałęsowa (Karolina Kazoń) wiele razy upomina się o podmiotowość i widoczność solidarnościowych żon. Gaja (Magdalena Osińska) jest bardziej charyzmatyczna od granego przez Marcina Czarnika Jacka Kuronia ‒ i ma lepszy głos. To znowu coś, co trzeba podkreślić: bardzo lubię Czarnika, wydaje się aktorem, którego trudno przyćmić, a przecież w 1989 udaje się to niemal wszystkim. Bardzo dobrze wypadają młodzi. Nie rozumiem, dlaczego oklaskami nie został nagrodzony song Aleksandra Kwaśniewskiego (Antek Sztaba), do złudzenia przypominającego jakiegoś chłopca z dawnych boysbandów. Bardzo dobry jest Wojciech Dolatowski (grający między innymi Alfreda Miodowicza w scenie debaty z Wałęsą). Z wielką radością zobaczyłam w obsadzie także Agnieszkę Kościelniak, którą zaledwie kilka lat temu oglądałam w PWST w kapitalnym widowisku dyplomowym Do DNA. Byłam wtedy w teatrze ze swoimi studentami i potem razem ubolewaliśmy, że potencjał wokalny krakowskich aktorów nie jest odpowiednio wykorzystywany. To się właśnie zmieniło.
Pozostaje pytanie o to,
o czym w 1989 nie opowiedziano.
Podobnie jak w Hamiltonie, w polskim musicalu pojawia się kilka równoległych opowieści emancypacyjnych. W USA wybrzmiewały walka o niepodległość, problemy imigrantów, niewolnictwo i feminizm. W Krakowie widać głównie opór przeciw opresyjnej władzy i feminizm. Idea solidarności społecznej ‒ chociaż w musicalu sporo mówi się o nieporzucaniu swoich ludzi i chociaż taka postawa jest reprezentowana przez Jacka Kuronia, a więc jedną z głównych postaci ‒ wybrzmiewa jednak zaskakująco słabo.
Zabrakło mi także wzmianki o morderstwach politycznych z tamtych lat – nie ma tu mowy na przykład o księdzu Jerzym Popiełuszce, którego zabójstwo odbiło się szerokim echem. Wiem, trudno to byłoby to podsumować jednym songiem, ale warto było spróbować. Walka głównych bohaterów byłaby dzięki temu jeszcze bardziej dramatyczna. Nie dałoby się też zarzucić autorom, że pominęli ważnego uczestnika ówczesnych przemian, czyli Kościół. Bo przecież pominęli.
Że w 1989 mamy do czynienia ze specyficzną wizją historii – to jasne. Że to opowieść skrótowa i wybiórcza – także. Autorzy mają do tego prawo; nie są badaczami z IPN ani socjologami, nie muszą uwzględniać wszystkiego. Ich celem było uzyskanie kolorowej muzycznej pianki, z której wyłanialiby się piękni ludzie, nasi bojownicy o wolność ‒ i to im się udało. Polski teatr jest jednak bardzo rozpolitykowany, więc nawet tu nie udało się zupełnie uniknąć publicystyki – finałowa piosenka powraca do niezbyt pogłębionej diagnozy Marcina Króla („Byliśmy głupi”) i snuje stańczykowskie wizje Polski rządzonej przez innego Leszka i jego brata Jarka. To niepotrzebne podgryzanki – przecież w spektaklu rzekomo miało chodzić o zagubioną solidarność i utraconą jedność. Jest to jednak podane na tyle zabawnie, nieagresywnie i w ilościach naprawdę homeopatycznych, że nie wybudza nas zbyt szybko z miłego musicalowego snu. I takich zastaje nas finał: zachwyconych tamtą historią, przejętych losami opozycjonistów, którzy tracili bliskich, rujnowali zdrowie, byli bici, którzy się załamywali. Przeczuwamy też, że mimo ich poświęceń coś chyba zostało stracone. To całkiem sporo jak na musical, prawda?
W ramach puenty: na przykładzie 1989 doskonale widać pewną prawidłowość. Ta strona politycznego sporu, która tęskni do porywających widowisk historycznych, jest w zasadzie niezdolna do ich produkcji, nawet jeśli recepty podaje się jej gotowe na tacy, z mitycznej Ameryki; drugiej stronie, tej z polotem artystycznym, brakuje natomiast słuchu społecznego. Nawet kiedy biorą na warsztat Kuronia i obsadzają w jego roli aktora naprawdę charyzmatycznego, to wypada on wyjątkowo blado; przyćmiewa go rewolucja kobiet i urok starych, środowiskowych sentymentów. Po raz kolejny muszę zapytać: czy to przypadek?
Wielkie brawa dla Andrzeja „Webbera” Mikosza za muzykę, dla aktorów – za wykonanie. Scenariusz i teksty też się bronią. Iść naprawdę warto.



