Migawki #7: Pisarstwo i bedekery

Dwie książki: Znak wodnyWenecja. Miasto, któremu się powodzi. Josif Brodski i Manuela Gretkowska.

Wiem, to niesprawiedliwe: zestawiać ze sobą jedną z najsłynniejszych książek o Wenecji z polskim zbiorkiem, powstałym częściowo w hołdzie dla esejów Brodskiego. Gretkowska niby nie próbuje porównywać się z noblistą, w jednym ze swoich szkiców pobieżnie prawi mu komplementy, ale przecież równoległa lektura skłania do niesprawiedliwych porównań.

Ponieważ oboje, i Brodski, i Gretkowska, punktem wyjścia czynią swój pierwszy pobyt na lagunie. W obu przypadkach Wenecja była pierwszym przystankiem na trasie ucieczki z własnego kraju, miejscem konfrontacji snu o Włoszech z prawdziwą Italią. Pisząc swoje książki, oboje mają za sobą doświadczenie emigracji. Oboje z biegiem lat stali się światowcami, którzy regularnie wracają do miasta na wodzie. Oboje wolą Wenecję poza sezonem. Oboje pozwalają swoim skojarzeniom swobodnie płynąć, szkicują dwa prywatne, subiektywne obrazy miasta.

Tylko że Brodski to pisarz, który głęboko przeżywa świat, a wydarzenia, jakie relacjonuje, są innej wagi niż u Gretkowskiej. On styka się z prawdziwą wenecką socjetą, choć się tego wypiera, podkreślając swój status outsidera; on odwiedza zaniedbane pałace, uczestniczy w przyjęciach, spotyka się z  „kobietą Pounda” Olgą Rudge (odwiedza ją w towarzystwie Susan Sontag), wraca do Wenecji na kolejne zimowe miesiące, ucieka z niej, potem znowu wraca. Adriatyk budzi w nim głęboką pamięć tkanek, a miasto stanowi dlań punkt wyjścia do rozważań na temat widzialności. Poeta jest tylko turystą, czego się nie wypiera; nie twierdzi nawet, że zna włoski. Dzisiaj jednak jest pochowany na lagunie, co stanowi ostateczny dowód na intymny związek z miejscem. Gretkowska natomiast od wewnątrz zna jedynie te pałace, w których urządzono kawiarnie lub muzea. Owszem, zwiedziła ich sporo. Owszem, miała styczność z „wielkim światem”: Szamanka Żuławskiego z jej scenariuszem była pokazywana i oklaskiwana na tamtejszym festiwalu. Także Gretkowska jest turystką, czego jest świadoma, a mimo to chce pełnić dla nas rolę weneckiego insidera ‒ przewodnika, znawcy pogłosek i doświadczonego degustatora.

Brodski pisze tak:

W zimie budzi nas w tym mieście, zwłaszcza w niedzielę, dźwięk jego niezliczonych dzwonów, jak gdyby za tiulem firan w perłowoszarym niebie wibrował na srebrnej tacy gigantyczny porcelanowy serwis do herbaty. Otwieramy okno na oścież i pokój w jednej chwili zalewa ta kłębiąca się na zewnątrz, przesycona dzwonieniem mgiełka, która składa się po części z wilgotnego tlenu, po części z kawy i modlitw. Niezależnie od tego, jakie pigułki i w jakiej liczbie musimy tego ranka połknąć, mamy poczucie, że nie jest to jeszcze nasz koniec.

Gretkowska pisze tak:

Poznasz moją wersję Wenecji ‒ muszli zostawionej na lagunie przez ludzkie potwory, święte i utalentowane dziwki, szubrawców i geniuszy, zamieszkujących to miejsce przez ponad tysiąc lat. Oglądana ‒ to turystyczny kicz. Przyłożona do ucha ‒ zamiast szumieć morzem, wytwarza informacyjny szum: tonie, zachwyca. Idealna na podróż poślubną albo śmierć w Wenecji.

U Brodskiego mamy opis bez pozy; Brodski nie martwi się aż tak bardzo o to, czy będziemy wiedzieli, że przeczytał Manna. Bardziej cieszy go mgła, martwi stan jego serca. U Gretkowskiej od razu, na pierwszej stronie, pojawiają się kulturowe klisze.

Literacki stand-up? Osobisty przewodnik? Zbiór krótkich szkiców? Zwał, jak zwał. Polska narratorka chce nas kokietować własną wizją, a zachowuje powierzchowną optykę oprowadzacza i właściwie niczym nie zaskakuje. Streszcza obiegowe miejskie legendy, opisuje jeden z jesienno-zimowych przypływów, „wysokich wód”, których była świadkiem ‒ ale to przecież zjawisko dostępne dla każdego turysty, nawet jeśli fale będą niższe. Trudno ocenić jej rzeczywistą wiedzę na temat opisywanych zjawisk, ponieważ w charakterystyczny sposób zaledwie zahacza o fakty, od razu od nich uciekając. Relacjonuje pospiesznie, skacze z tematu na temat, zasłania się surrealistycznymi wtrętami. Cyk, cyk, cyk, historia goni historię, książka się kończy, a my nie mamy pewności, czy czegoś naprawdę się dowiedzieliśmy, czy nie. Nie powiem: Gretkowską czyta się dobrze, można na przykład bez wstydu przy Moście Rialto opowiedzieć bliskim przytoczoną w jej książce legendę o nim ‒ ale na tle Brodskiego Wenecja. Miasto, któremu się powodzi wypada jednak słabo. U Rosjanina mamy pisarstwo, u Polki bedeker. Tam są rzeczywiste kulturowe zażyłości i egzystencjalne lęki, tu nadwiślański kawiarniany celebrytyzm i plotki. Różnicę widać zresztą już na poziomie tytułu.

Tak, przyznaję: Znak wodny startuje w innej kategorii wagowej. Poza tym także ta książka jest nierówna, zaczyna się świetnie, potem napięcie trochę spada. Ale to jednak wspaniały szkic, w którym pisarz potrafi niechcący jednym zdaniem rozbroić nasze mniemania albo nakłuć dzieła innych artystów i spuścić z nich trochę powietrza. Spójrzmy na przykład na ten fragment:

Była jedną z tych kobiet, których pojawienie się we śnie gwarantuje żonatym mężczyznom powrót nocnych doznań fizjologicznych z lat dojrzewania. A poza tym była wenecjanką […]. W tamtych dniach kojarzyliśmy sty z substancją, urodę z inteligencją. Stanowiliśmy, bądź co bądź, gromadkę ludzi żyjących w świecie książek, a w określonym wieku, jeśli człowiek wierzy w literaturę, wydaje mu się, że jego przekonania i gust podziela albo powinien podzielać każdy. Jeśli zatem ktoś ma elegancki wygląd, jest jednym z nas. Nie mając pojęcia o świecie zewnętrznym, w szczególności o Zachodzie, nie wiedzieliśmy jeszcze, że styl można sobie sprawić, że uroda może być zwyczajnym towarem. Toteż traktowaliśmy Widok [wenecjankę ‒ MK] jako fizyczne przedłużenie i wcielenie naszych ideałów i zasad, a jej odzież, włącznie ze sztukami przejrzystymi, jako składnik cywilizacji.

Czy to nie pasuje do słynnej Madame Antoniego Libery? Ponieważ także Brodski za młodu się zakochał ‒ on akurat we włoskiej slawistce, która przyjechała do Rosji na studia i szybko zaczęła romansować z jednym z jego kolegów; zadurzył się, ponieważ pochodziła z lepszego świata, używała perfum i miała styl. Wyjechawszy na Zachód, poeta szybko jednak odkrył straszną prawdę: że piękno powierzchni nie oznacza piękna esencji, że osoby obdarzone stylem mogą być nie tylko zepsute, lecz także banalne. Nie wiadomo zresztą, co jest gorsze i co bardziej burzy światopogląd wszelkich naiwniaków ze Wschodu: zepsucie czy tuzinkowość ich Madonn; wszak to styl ‒ STYL ‒ miał chronić przed osuwaniem się w banał. Brodski miał szczęście, że jego włoska znajoma w ogóle chciała mu pomóc. Ulokowała go w Wenecji i zniknęła, a on szybko przekierował uczucia na inne tory. O „Widoku” pisze później lekceważąco. U Libery piękna Madame nawet po latach pozostaje ikoną, a jego bohater wydaje się nie tracić złudzeń. Tymczasem, jak przekonuje Brodski, czasem należy je stracić:

…aby mieć inne życie, trzeba najpierw umieć opakować i podsumować poprzednie, i tak podsumowanie, jak i pakunek muszą być sporządzone schludnie.

W innym miejscu autor Znaku wodnego dodaje mimochodem, że zdrowy stosunek do sztuki mają tylko ci, dla których jest ona produktem ubocznym życia; że, co więcej, nawet znani poeci mogą się w tych sprawach mylić, stawiając piękno na dziwnym piedestale:

piękna nie można traktować jako wyznaczonego sobie celu, […] jest ono zawsze produktem ubocznym innych, niekiedy bardzo zwyczajnych dążeń i przedsięwzięć.

Do tego dochodzą opisy rozpadających się pałacowych sal oraz mętnych, „ociągających się” luster, które zwracają ciekawskim niekompletne rysy; są też u Brodskiego wizje jałowych miłości i powtarzające się przeczucia własnej śmierci.

U Gretkowskiej opowieść w zasadzie nigdy nie wychodzi poza pochwałę blichtru i ezoterycznych sensacji:

Wenecja, miasto karnawału, rozpusty i hazardu. Jak każdy ma swój jungowski cień, niechciane, drugie ja. Zacienione miejsce pokuty. Cieniem rozbawionej, rozkochanej w luksusie Wenecji jest wysepka San Francesco del Deserto. […] Jeżeli kogoś interesuje dłuższy pobyt na weneckiej pustyni, może zadzwonić do braciszków […]. Pod warunkiem, że zna włoski na tyle, żeby się dogadać.

Chateaubriand, rzewny romantyk, napisał, że widząc umarłą Wenecję, chciałoby się umrzeć razem z jej dawnymi mieszkańcami. Tak, gdyby byli wystrojonymi kukłami z muzeum Mocenigo. Ale gdyby żyli, chciałoby się z nimi żyć.

Jeżeli kogoś interesuje symboliczna Wenecja, może sięgnąć do setek książek. Jeżeli ma ochotę i wiedzę, wystarczy przejść się po otwartej księdze Wenecji. Porównać rzeźby kolumn z Pałacu Dożów, żeby znaleźć ich odpowiedniki w Tarocie Marsylskim zawierającym tak jak Wenecja mieszankę hebrajskiego alfabetu, obrazów, chrześcijańskich symboli. Wymieszane, potasowane dają nieskończoną liczbę interpretacji. Wyciągając jedną kartę, dostaje się przepowiednię. A tak naprawdę weneckie lustro z Murano. W nim odbicie własnej podświadomości w tafli wody, głębi kanału ukrywającego diabła i zbawienie.

Miasto na lagunie to u polskiej eseistki Wall Street, teatr na wodzie, dom publiczny, świątynia chciwości, której mieszkańcy są rozrzutni tylko w zakresie sztuki, ponieważ wszystko inne, w tym miłość, pilnie spieniężają. Nie chcę przez to powiedzieć, że Wenecja. Miasto, któremu się powodzi to nieciekawa książka. Przeciwnie, tematy takie jak seks, splendor i ezoteryka mają do siebie to, że wciągają. Gretkowskiej mam do zarzucenia jedynie pospolitość spojrzenia; pospolitość, na którą nie powinno być miejsca także w porządnym stand-upie.

Oba zbiory czytałam w pociągach: jeden w składzie z Krakowa do Wiednia, drugi ‒ z Wiednia do Wenecji. Moja lektura mogła być zatem nieco powierzchowna. Podróżowanie męczy i mogły mi się przydarzyć deficyty uwagi; zresztą, czytając Gretkowską, mijałam Alpy, więc często odwracałam wzrok. Jeśli coś w jej książce przegapiłam, przepraszam. Wydaje mi się jednak, że różnice między pisarstwem a bedekerem rzucają się w oczy dość szybko. Dlatego, jadąc do Wenecji, sięgajcie przede wszystkim po Josifa Brodskiego. Choć oczywiście przeczytać Manuelę Gretkowską też można, bo dlaczego nie?


Rzym. Najpiękniejsze wakacje Agnieszki Zakrzewicz to kolejna książka, którą przeczytałam przed swoją ostatnią wyprawą ‒ i tutaj sprawa jest o wiele prostsza. Jeśli będziecie szukali w tej książce literatury, lektura pozostawi Was ze sporą migreną. Nie, to się nie kwalifikuje nawet jako bardzo słaba powieść! Tylko że w tej książce w ogóle nie o to chodzi, a Agnieszka Zakrzewicz nie miała ambicji pisać książki literackiej. Jej obszerna publikacja jest fabularyzowanym przewodnikiem, w którym na głosy rozpisane zostało to, co gdzie indziej podaje się w formie suchego wykładu. I ten pomysł się sprawdza: jeśli wyłączymy sobie sensor literacki, siedemset stron tekstu wciąga się bez większego kłopotu. Informacje są ciekawe, klarownie podane, czasem tylko można znaleźć w nich pewne nieścisłości (autorka nie rozróżnia na przykład świętego Marka Ewangelisty od świętego Marka papieża). Ciotka Agnese doktoryzowała się chyba z historii Rzymu, więc sypie historiami jak z rękawa. Jej małżonek odbiera wszystkie konieczne bilety i doradza w sprawach włoskiej kuchni. Można odrobinę żałować, że niektóre ważne zabytki zostały potraktowane zdawkowo (bazylika świętego Jana na Lateranie) lub zupełnie pominięte (pozostałe poza Watykanem i Lateranem bazyliki papieskie, katakumby, via Appia, kameralna Agnieszka za Murami z Mauzoleum Konstancji, kościół świętego Klemensa, liczne rzymskie termy, renesansowe i barokowe wille, Cinecittà… w sumie długo można byłoby wymieniać, bo Rzym to chyba najbardziej „gęste” miasto na świecie). Warto też pamiętać, że książka opisuje realia przedpandemiczne, więc niektóre z informacji już się odrobinę zdezaktualizowały. Tak czy owak: lektura jest bardzo pożyteczna, ponieważ pewne sprawy w Rzymie się nie zmieniają. Pozostaje z nami ‒ trafny ‒ powidok miasta, które żyje w chwiejnej symbiozie z własnymi (wielkimi) ruinami i z własna (wielką) przeszłością; które z naturalnym taktem odnosi się do wplecionych w swoje trzewia kościelnych struktur. Można czytać, zwiedzając. To opowiastka zupełnie bezpretensjonalna, a ciekawa. Polecam.

Josif Brodski, Znak wodny, przeł. Stanisław Barańczak, Zeszyty Literackie, Warszawa 2016.

Manuela Gretkowska, Wenecja. Miasto, któremu się powodzi, Wielka Litera, Warszawa 2020.

Agnieszka Zakrzewicz, Rzym. Najpiękniejsze wakacje, Czarna Owca, Warszawa 2023.

Migawki #2: Srda i Wilimowski

„Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” to jedna z lepszych powieści, jakie przeczytałam w ostatnich latach, zasłużenie w 2012 roku nagrodzona Angelusem. Jeśli jedną z funkcji literatury jest ocalać i przekazywać fragmenty losów, które bez pisarskiego poświadczenia mogłyby zniknąć bez śladu, to książka chorwackiego autora świetnie wywiązuje się z tego zadania.

Tajemnicza śmierć nastoletniej żebraczki staje się osią złożonej opowieści o post-jugosłowiańskiej tożsamości – czy może raczej o jej różnych odmianach, nieodwracalnie ze sobą związanych. Chorwaci, Serbowie, Bośniacy; Muzułmanie, Bizantyjczycy, katolicy – wszyscy splątani zostają w wielobarwnym i skomplikowanym węźle. Jergović ma smykałkę do szkicowania detali – niby przypadkiem poznajemy setki szczegółów, smaki, zwyczaje, drobne fobie (na przykład tutejszy lęk przed przeciągiem! moje ucho też już jest przewiane) – dzięki nim literacka wizja Jergovicia staje się wielowymiarowa, a książka nabiera cech opowieści totalnej.

Wszystko tutaj jest osadzone w historii – dawniejszej i najnowszej – bez niej, można powiedzieć, nie istniałoby w Zagrzebiu dosłownie nic. Opisywana rzeczywistość jest pełna dystynkcji: bośniacki Chorwat to na przykład ktoś inny niż Chorwat z Dalmacji i pije inną kawę; wciąż pewną nobliwość zachowują dynastie belgradzkie; nadal żywe są tureckie wpływy. Jednocześnie jest to świat duszny jak dalmackie lato – odmiany akcentu ważą tu więcej niż gdzie indziej, a życiorysy bohaterów sprowadzają się do przetrzymywania kolejnych historycznych spazmów. Nawet ta trudna historia nabiera jednak cech magicznych, zwłaszcza tam, gdzie do głosu dochodzi tak zwana „wieść gminna”, a wyobraźnia Jergovicia niesiona jest przez tęsknoty i aspiracje zwykłych bałkańskich everymanów.

Tylko że – i tutaj musi chyba paść pytanie dla tej książki zasadnicze – czy przy tak skomplikowanej historii ktokolwiek może jeszcze uchodzić za „everymana”? Albo za biernego i mimowolnego świadka? Bo przecież plątanina opisanych przez Jergovicia biografii prowadzi nas do prawdziwej konfuzji: wszyscy bohaterowie są wyjątkowi i wyjątkowo doświadczeni; każdy zmaga się z jakimś poczuciem winy, każdy ma jakichś kłopotliwych przodków albo tajemnice, o których wolałby zapomnieć. Pozbawiona pochodzenia, a zatem jakby nieistniejąca, jest tylko zamordowana Srda.

To naprawdę fascynująca książka: o skomplikowanej post-jugosławiańskiej tożsamości, o powtarzających się ciągle okrucieństwach losu, wreszcie o naszej Europie Środkowej i Wschodniej, która, dzięki właśnie takim opowieściom, okazuje się posiadać wyjątkowo wyraźny (i niekoniecznie rosyjski) głos własny.


Pysznostka dla tych, którzy lubią patrzeć na siebie cudzymi oczyma. Postmodernistyczna opowieść napisana w starym dobrym modernistycznym duchu, czyli chyba to, co w literaturze pociąga mnie najbardziej. Ojciec – krakowski profesor i arystokrata – zabiera ciężko chorego synka do Dalmacji, aby omówić z nim jego przyszłość. Jest rok 1938, wkrótce wybuchnie wojna. Polska gra z Brazylią niezapomniany mecz, w którym cztery gole Brazylijczykom strzela Górnoślązak Wilimowski. A mimo to przegrywamy.

Warto dodać, że „Wilimowski” (wyd. 2016) w polskim tłumaczeniu Magdaleny Petryńskiej jest światowym pierwodrukiem. W „Od tłumaczki” Petryńska wyjaśnia to tak:

„Dwudziestego dziewiątego maja 2011 roku dwadzieścia pięć osób dostało od Miljenka Jergovicia długi e-mail z załącznikiem – książką pod tytułem «Wilimowski». Miljenko pisze m.in.: […] posyłam [to] wam dlatego, że nie wiadomo, kiedy książka będzie mogła być wydana w języku oryginału. Chwilowo nie ma warunków, które byłyby dla mnie jako autora do przyjęcia”.

Powieść ukazała się najpierw w naszym kraju.


Zdjęcie, które zrozumieją tylko krakowianie albo fani cekańskiej infrastruktury. Te same płotki są w Krakowie, pod Krakowem, w Wiedniu. Tutaj: w Dubrowniku, z widokiem na Adriatyk.