Wyzwania „popołudnia chrześcijaństwa” już nas dotyczą

Wywiad przeprowadził Piotr Słabek. Pierwodruk na stronie KAI.


Piotr Słabek: Skończyła Pani archeologię, filozofię, później zrobiła Pani doktorat z historii Kościoła, przez pewien czas pracowała na uczelni – z jakiego powodu zajęła się Pani literaturą i pisaniem książek?

Marta Kwaśnicka: Tak naprawdę pisałam od zawsze. Zanim skończyłam studia, już miałam na koncie pierwsze publikacje i drobne wyróżnienia literackie, więc to raczej studia i kolejne prace zarobkowe były tłem dla większego, powoli dojrzewającego marzenia o pisaniu. Tak czy owak mało kto dzisiaj potrafi utrzymać się z samego pisania, dlatego muszę zarabiać inaczej. Przez ostatnie kilka lat byłam redaktorką i korektorką cudzych tekstów, wcześniej przez krótki czas wykładowcą.

– Czym jest dla Pani literatura?

– Jest formą poznawania rzeczywistości, taką jak filozofia, ale wykorzystującą inne, charakterystyczne dla siebie narzędzia. Literatura ma do dyspozycji między innymi język i indywidualną wrażliwość autorów ‒ to, co nazywa się „stylem”, a co jest po prostu charakterystycznym dla danego pisarza naświetlaniem świata. Książka ponadto pozwala czytelnikom na twórcze wspólnictwo, na pracę wyobraźni. Po dobrej lekturze na świat patrzy się inaczej. Jak pięknie kiedyś napisał Andrzej Kijowski, czytanie „to nie zabawa umysłu […], ale prąd, który go ożywia i pobudza do wszystkich innych funkcji, czyni zdolnym do kombinacji twórczych, do wysiłku poznawczego, do refleksji moralnej czy przeżywania samego bytu”. Myślę, że tak właśnie jest.

– Jaką formę pisania i jaki język Pani preferuje?

– Nie mam preferencji. Wiem, że forma wypowiedzi może się zmieniać w zależności od tego, jaką treść ma się do zakomunikowania. Myślę, że ustawienie sobie jakiegoś ideologicznego programu twórczego już w jakiś sposób przytępia to, co jako pisarka mogłabym potencjalnie w świecie zobaczyć. Piszę tak, jak w danym momencie potrafię najlepiej. Staram się być uczciwa. Staram się też nikomu niepotrzebnie nie zohydzać świata, ponieważ mimo wszystko widzę w nim sporo blasku.

– Mówi Pani czasem o przeżyciach, które są gdzieś na dnie lub u korzeni pisania. Jakie są to przeżycia u Pani? Jak się kształtują i zmieniają?

– Każdy pisarz i każda pisarka lepią z materiałów, jakie przyniosło im życie. Odtwarzają znane sobie typy ludzkie, emocje, historie. Przetwarzają je, tasują, pseudonimują, ale siłą rzeczy piszą o tym, czego doświadczyli na własnej skórze, albo o tym, co zrozumieli u bliskich. No a życie zmienia człowieka, to oczywiste. Moje pierwsze książki opowiadały na przykład, że świat jest piękny, warto być szlachetnym, a kobietom nie zostało już nic do zdobycia. Widoki, drukowane dekadę później, opowiadają raczej o tym, że pewne miejsca najlepiej porzucić, żeby żyć w spokoju, a kobiety nadal mają pod górkę. To chyba dość standardowa ewolucja (śmiech).

– Kiedyś powiedziała Pani, że pisze Pani między innymi o dostrzeganych problemach. Czy właśnie ten skłonił Panią do napisania Widoków?

– Tak. Moja powieść opowiada o wielu sprawach: o kastowości polskich elit, o wielkim i wciąż nienasyconym głodzie prestiżu, który każe ludziom zachowywać się głupio, a także o słabej waleczności polskich „milenialsów”, zwłaszcza tych konserwatywnych ‒ oni zdecydowanie wolą być protegowanymi „boomersów” niż ich przeciwnikami. Jeśli w ogóle wysilają się, żeby mieć własne zdanie, to jest ono zwykle kompromisowe. Tymczasem prawda rzadko jest wynikiem kompromisu.

– Pani credo to chyba pozostanie w zgodzie z samym sobą i z wartościami, które się wyznaje. Jakie to wartości?

– Pozostawanie w zgodzie ze sobą to po prostu minimum i konieczność ‒ jeśli oczywiście chcę być rzetelną autorką, a nie dyżurną panią od okrągłych słów. Gustaw Herling-Grudziński rozróżniał literatów od pisarzy. Ci pierwsi, bardzo liczni, pozostają na bezpiecznym terenie ‒ trzymają się salonów, a zajmują głównie literaturą oraz swoim i cudzym warsztatem. Wie Pan, te wszystkie panele „z czego wynika moda na young adult”, „jak pisać o historii” i „co to jest powieść katolicka” ‒ według Herlinga byłyby to właśnie dyskusje literatów.

Pisarze są rzadsi ‒ piszą pod wpływem impulsu, kierują się instynktem i podejmują ryzyko chodzenia własnymi ścieżkami. Nie są dobrymi panelistami, ponieważ w gruncie rzeczy nie obchodzi ich, „czym jest powieść katolicka”. Na sercu leży im nie tyle literatura, ile to, co realnie dzieje się w świecie. Brzmi to jak paradoks, ale Herling ma rację: pisarz to świadek, często świadek oskarżenia, natomiast literatura to jedynie medium do wyciągania na światło dzienne migotliwej prawdy o życiu. Ja chcę być pisarką, muszę zatem mieć możliwość opisu świata takim, jakim ten świat rzeczywiście jest. Nie trzeba być do tego koniecznie katolikiem, ale ja akurat jestem katoliczką.

– A rzeczywistość napiera na człowieka ze wszystkich stron.

– Dosłownie ze wszystkich. Politykierzy chcieliby mieć literaturę utrzymaną w linii partii, innej nie dofinansują. Konserwatyści słabo znoszą literaturę krytyczną wobec swojego środowiska, liberałowie zaś niechętnie czytają książki, które poważnie traktują katolicyzm ‒ i tak dalej, i tak dalej.

– Jak według Pani doświadczenia i obserwacji zmienia się w ciągu ostatnich lat postrzeganie Kościoła przez inteligencję?

– Chyba nie będę oryginalna, twierdząc, że znacząco. Pod koniec PRL sojusz inteligencji i Kościoła był czymś oczywistym, a Kościół był głosem społecznie istotnym. Dzisiaj przestaje nim być – i to jest dla mnie o wiele bardziej ciekawe czy problematyczne, niż wymieranie staroświeckiej grupy zwanej „inteligencją katolicką”. Polski Kościół szybko traci swoją uprzywilejowaną pozycję i dopiero teraz widać wyraźnie, że naprawdę ją miał. Osobiście przychylam się do opinii tych, którzy ‒ jak Chantal Delsol, ks. Tomáš Halik czy George Weigel – mówią o końcu epoki christianitas. Kościół jako taki będzie trwał, to oczywiste, ale wchodzimy w coś na kształt czasów apostolskich. Będzie to niewygodne dla chrześcijan ‒ znowu znajdą się w mniejszości i ponownie będą działać wśród ludzi wyznających eklektyczne religie naturalne lub religijnie indyferentnych. No ale przecież chrześcijaninem nie jest się dla wygody. Dobrą Nowinę będzie trzeba przypominać, często odkłamywać. Sądzę, że ta prognoza dotyczy także Polski ‒ nawet jeśli jakimś cudem pozostaniemy bardziej religijni od sąsiadów, to przecież od dawna nie żyjemy w izolacji. Wyzwania „popołudnia chrześcijaństwa” już nas dotyczą.

– A czy można w tym kontekście mówić o jakimś etosie polskiej inteligencji?

– Nie wierzę w etos inteligencji. Myślę, że był odmianą staroświeckiego paternalizmu, dzisiaj natomiast stał się sloganem, którym elity czasem próbują uzasadnić prowadzoną przez siebie politykę. Zresztą polskie elity wszelkich denominacji żyją w panicznym strachu przed resztą społeczeństwa, przed wyimaginowanym „chamem”. Jedni boją się rodzin wielodzietnych, inni ‒ tych, którzy nie liznęli łaciny. Wydaje im się, że, żeby stworzyć zaplanowany przez siebie porządek, najpierw muszą jakoś spacyfikować czy zneutralizować tłuszczę. Jak w ogóle w takiej sytuacji dobrze służyć swojej wspólnocie? Wyjdzie z tego zawsze niezgrabna inżynieria społeczna. Widoki są trochę także o tym.

– Pisze Pani, że wiele wydawnictw nie zdecydowało się na wydanie tej powieści, mimo że bez wątpienia jest drukowalna. Domyśla się Pani, co mogło być powodem jej odrzucenia? Może szczery opis kondycji współczesnej polskiej elity?

– Decydowały chyba rzeczywiście sprawy pozaliterackie, ponieważ nieliczne odpowiedzi, jakie otrzymałam, brzmiały mniej więcej tak: „książce nic nie dolega, ale istnieją pewne czynniki…”. Nigdy nie dowiedziałam się jakie. Tym większa zasługa Wydawnictwa M, które się zdecydowało na druk. Widoki to książka szczera i chyba nieco zabawna. Czy trafna – zapraszam do lektury i wyrobienia sobie własnego zdania.

„Widoki” w księgarniach

Powieść ukazała się w połowie czerwca nakładem Wydawnictwa M.

Jestem wzruszona – czekałam na tę publikację niemal trzy lata. Na druk mojej powieści nie zdecydowało się prawie trzydzieści oficyn. Z jakich powodów? Czy jest słaba? A może zbyt ostra? Przeczytajcie i sprawdźcie sami.

Wydawanie książki po tak długim czasie od jej napisania jest bardzo specyficzne. W swojej głowie zdążyłam już pożegnać się z tą historią ‒ to znaczy pogodzić się z tym, że raczej się nie ukaże. Od ponad roku „do szuflady” piszę już inną książkę, więc moją głowę angażują inni bohaterowie i inne problemy.

Robiąc szybką korektę, czytałam Widoki na nowo, czasem rozbawiona tym, jakie sprawy zajmowały mnie kilka lat temu. Pandemia? Kto ją pamięta? Obiady ze znajomymi? Czy ktoś jeszcze takie jada? Przed COVID to się zdarzało, teraz – prawdę mówiąc, już nie.

To książka odrobinę staroświecka i wykpiwająca własną staroświeckość; przede wszystkim jest to jednak portret pewnego środowiska i pewnego pokolenia, opis tamtejszych fobii, odruchów i nawyków. Pamiętajcie, że kiedy obserwujecie pisarza, to istnieje ryzyko, że pisarz obserwuje Was (to samo dotyczy pisarek). Starałam się, żeby był to obraz jak najbardziej sprawiedliwy.

Oto są: Widoki. Powieść.

Beskidy, boomersi i milenialsi. W eleganckim domu rodziców Anna i Filip urządzają kolację dla znajomych. Goście wymieniają plotki, opowiadają o swoich planach i sukcesach. Spod niezobowiązującej konwersacji szybko zaczynają przebłyskiwać sprawy o wiele poważniejsze – problemy osobiste, kompleksy i uprzedzenia. Dają o sobie znać odziedziczone nawyki i przywileje. Rozmowa przy stole staje się okazją do pokoleniowych podsumowań. Jaki jest stosunek zgromadzonych do tzw. etosu inteligenckiego, do literatury, polityki i samego zjawiska elitarności? Czy inteligencja z Krakowa różni się od tej z Warszawy? I czy to w ogóle jeszcze jest inteligencja?

Serdeczne podziękowania dla Wydawnictwa M.

Książka dostępna na stronie Wydawcy.

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na 2021 rok.

„Wątki postsekularne w późnych tekstach Andrzeja Kijowskiego” – artykuł w kwartalniku „Ethos”

W najnowszym numerze lubelskiego kwartalnika Instytutu Jana Pawła II „Ethos” (rok 35 2022 nr 2 [138]) można przeczytać mój esej Literatura jako teologia naturalna? Wątki postsekularne w późnych tekstach Andrzeja Kijowskiego.

Na ogół uważa się, że myślenie katolickie i postsekularne wykluczają się; uprzedzenie to dotyczy zarówno strony konserwatywno-religijnej, jak i „ponowoczesnej”, pozornie w ogóle niezainteresowanej utrzymywaniem jakichkolwiek ortodoksji. Stwierdzenie o wzajemnym wykluczaniu się nie jest jednak prawdziwe – można przecież wykorzystywać narzędzia wypracowane w ramach refleksji postsekularnej, pozostając intelektualistą w pełni katolickim; więcej, mogą one pomóc w naświetleniu ukrytych czy nie dość zaakcentowanych aspektów wiary. Także chrześcijańska prawomyślność jest nieco bardziej pojemna niż sądzą jej krytycy.

Okazuje się ponadto, że był w Polsce pisarz, który poszukiwał podobnych rozwiązań we własnym zakresie i to na długo przed popularnością postsekularyzmu sensu stricto. Zmarł niestety zbyt wcześnie, aby poważnie wpłynąć na kształt współczesnej konserwatywnej krytyki literackiej. Czytano go, podziwiano, ale chyba nie do końca rozumiano.

W ramach niewielkiej serii transkrypcji tekstów źródłowych oraz własnych publikacji od trzech lat przypominam tu i ówdzie postać Andrzeja Kijowskiego – autora samodzielnego, drapieżnie inteligentnego, ale przede wszystkim nie zadowalającego się utartymi sposobami myślenia, szukającego nowych dróg. Zmarły w latach 1980. krytyk nie został może do końca zapomniany, jest jednak autorem przywoływanym okolicznościowo i głównie w niekontrowersyjnych kontekstach – jako opozycjonista, patron środowisk konserwatywnych, jako człowiek (ostatecznie) nawrócony. A przecież to, co niekontrowersyjne, na ogół nie jest również ciekawe. Tymczasem Kijowski bez wątpienia był ciekawy; wystarczy czytać go, nie kierując się żadnymi towarzyskimi uprzedzeniami i żadną środowiskową „przedwiedzą”.

Wspomniana samodzielność krytyka, przejawiająca się na każdym etapie rozwoju, jest uderzająca; Kijowski wolał, zdaje się, błądzić samodzielnie niż zbyt szybko zapisać się do jakiegoś pozornie atrakcyjnego klubu. Taką chyba miał naturę. Może to z powodu tej jego samodzielności po jednym ze swoich spotkań autorskich usłyszałam: „Zajmuje się pani Kijowskim? Poważnie? Ale dlaczego akurat nim? Przecież go w tych wszystkich redakcjach naprawdę nie znoszono”. Prawdę mówiąc, urodziłam się zbyt późno, żeby to pamiętać – może dlatego okazał się dla mnie autorem tak inspirującym.

Ciekawych zapraszam do lektury artykułu. Jest owocem niełatwych, pandemicznych badań źródłowych.

STRESZCZENIE ARTYKUŁU:

Pod koniec życia Andrzej Kijowski, krytyk literacki i pisarz, powrócił do praktykowania wiary katolickiej. Dociekliwość neofity połączona z dogłębnym rozumieniem fenomenu twórczości literackiej pozwoliła mu na stworzenie oryginalnej teorii dotyczącej związku pomiędzy literaturą a religią. Podejście polskiego krytyka było częściowo zbieżne z postsekularnymi teoriami formułowanymi o wiele później przez Charlesa Taylora czy Garhama Warda. Kijowski wypracował jednak swoje stanowisko samodzielnie, opierając się na tekstach Józefa Tischnera, Christophera Dawsona i innych. Autorka artykułu analizuje eseje Kijowskiego zamieszczone w zbiorze Tropy (1986), publikowane oraz niepublikowane fragmenty jego dziennika z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a także notatki z tego okresu, rekonstruując zapomniany nurt polskiej krytyki literackiej. Celem artykułu jest wykazanie, że punkt widzenia Kijowskiego różnił się od sakrologii literackiej – autor Tropów pod wieloma względami antycypował późniejsze teorie postsekularne, pozostając przy tym myślicielem ortodoksyjnie katolickim.

Przygotowanie tego artykułu zostało sfinansowane ze środków z grantu Narodowego Centrum Nauki (nr umowy UMO-2018/31/B/HS1/02050) przeznaczonych na realizację projektu badawczego „Między sekularyzacją a reformą. Racjonalizm religijny końca XVII wieku i epoki Oświecenia” w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Więcej pod adresem: http://www.ethos.lublin.pl/index.php?mod=products&pid=100902


Moje pozostałe publikacje związane z Andrzejem Kijowskim:

Migawki #3: „Łaskawe”

Jaka to radość, kiedy nareszcie ogląda się bardzo dobry spektakl – taki klasy mistrzowskiej – w którym leżącej u podstaw literatury w końcu nie traktuje się przyczynkowo, a widzom prezentuje się plon poważnego artystycznego namysłu. Kleczewska proponuje wnikliwą lekturę książki trudnej, ale przecież (tu nie mam wątpliwości) wybitnej, a do tego ma spragniony sukcesu i chętny do pracy zespół aktorski. I oto jest: wspaniałe przedstawienie w Katowicach.

Sama się uśmiecham, że to piszę – piszę zresztą na gorąco, na swoim telefonie – ale Teatr Śląski nie miał chyba do tej pory na afiszu spektaklu tak wysokiej klasy. Robert Talarczyk zaryzykował, zrezygnował na chwilę z tematów śląskich i z okazji jubileuszu swojego teatru zafundował nam naprawdę wielkie święto.

Bez wątpienia udało się przenieść na scenę substancję powieści – tę niby polemikę z tezami Hanny Arendt o banalności zła, choć na moje oko Littell napisał po prostu znakomite ich uzupełnienie. Widowisko trwa cztery godziny i przez cały czas trzyma w napięciu; widz do ostatniej chwili skupia uwagę na podawanej treści, ba, udaje się Kleczewskiej nawet wykorzystać vis comica niektórych aktorów, dzięki czemu chociażby kolejne wejścia czempionów SS czy Kripo nie zmieniają się w banalne „Sensacje XX wieku”, a na scenie nieprzerwanie buzuje artystyczna energia.

Wzruszające było obserwowanie, jak aktorzy wchodzą w spektakl, jak z każdą minutą nabierają pewności i grają z coraz większym przekonaniem, zaprzeczając obiegowym teoriom o słabej jakości prowincjonalnego aktorstwa – jak cudownie jest dobrze grać, kiedy jest w czym i dla kogo!

Wspaniałe są scenografia i choreografia. Dobrze działa chwyt podwojenia głównego bohatera, niby nienowy i wielokrotnie stosowany, także przez samą Kleczewską, tu jednak wydaje się zabiegiem po prostu koniecznym. 84-letni Roman Michalski (stary Aue) podczas premiery wygłosił swój wstępny monolog może nieco zbyt nerwowo, ale to pewnie przez tremę – można przypuszczać, że z czasem jego emfaza się „uklepie”. Potem poniosła go sztuka – a musiał przecież przez cztery godziny oprowadzać nas po meandrach pamięci swojego bohatera. Kleczewska nie zostawiła zresztą niczego przypadkowi: po efektownym prologu Michalskiego słuchamy już z nagrania, a tekst podawany jest bardzo spokojnie, głosem głęboko doświadczonego starca.

Towarzyszymy zatem Auemu i jego młodszej wersji (tu znakomity Mateusz Znaniecki) w podróży przez kolejne kręgi piekła. Główny bohater jest mniej cyniczny niż w książce – na scenie przede wszystkim cierpi, gorączkuje, majaczy, kocha. Tęskni do siostry (Nina Zakharowa), ma skrupuły moralne.

Długo można byłoby analizować kolejne szczegóły widowiska – to, jak Aue „szuka dziury w całym”, odrywając wykładzinę w scenie odwiedzin u matki; jak pod koniec spektaklu anonimowe sylwetki statystów na drugim planie zmieniają się stopniowo w ubłoconych więźniów Auschwitz; jak atmosfera za każdym razem zmienia się, modulowana jedynie rekwizytami i reżyserią światła. Świetnie wykorzystano kwartet smyczkowy, który najpierw przygrywa aktorom w kolejnych scenach, wysubtelniając je (na uwagę zasługuje przede wszystkim scena rozmowy z Eichmannem), a potem muzycy snują się po scenie, bezładnie skrzypiąc, podkreślając obserwowane przez nas bankructwo europejskiej kultury.

Tamto barbarzyństwo nie skończyło się – ta teza wybrzmiewa gdzieś w tle dzięki obecności na scenie ukraińskiej aktorki i poprzez powtarzane raz po raz rosyjskojęzyczne okrzyki przerażenia – Kleczewska jest jednak zbyt dobrą artystką, żeby przeładowywać swój spektakl publicystyką. A przy tym, kiedy jej widowisko się kończy, my, widzowie, zmęczeni i przerażeni, zostajemy z przekonaniem, że horror wprawdzie trwa, ale wielka sztuka mimo wszystko wciąż istnieje.

Piszę, podkreślam, na gorąco – oczywiście można byłoby znaleźć w spektaklu słabsze punkty, ponarzekać, że niektóre sceny są odrobinę zbyt długie, wszystko da jednak wpisać w wizję reżyserki, nic nie gryzie, nie żenuje. Całość „działa” i doskonale się broni.

„Łaskawe” w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim – ja na pewno pójdę jeszcze raz, a Wam po prostu polecam.

[Premiera 18 listopada 2022]

Migawki #2: Srda i Wilimowski

„Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” to jedna z lepszych powieści, jakie przeczytałam w ostatnich latach, zasłużenie w 2012 roku nagrodzona Angelusem. Jeśli jedną z funkcji literatury jest ocalać i przekazywać fragmenty losów, które bez pisarskiego poświadczenia mogłyby zniknąć bez śladu, to książka chorwackiego autora świetnie wywiązuje się z tego zadania.

Tajemnicza śmierć nastoletniej żebraczki staje się osią złożonej opowieści o post-jugosłowiańskiej tożsamości – czy może raczej o jej różnych odmianach, nieodwracalnie ze sobą związanych. Chorwaci, Serbowie, Bośniacy; Muzułmanie, Bizantyjczycy, katolicy – wszyscy splątani zostają w wielobarwnym i skomplikowanym węźle. Jergović ma smykałkę do szkicowania detali – niby przypadkiem poznajemy setki szczegółów, smaki, zwyczaje, drobne fobie (na przykład tutejszy lęk przed przeciągiem! moje ucho też już jest przewiane) – dzięki nim literacka wizja Jergovicia staje się wielowymiarowa, a książka nabiera cech opowieści totalnej.

Wszystko tutaj jest osadzone w historii – dawniejszej i najnowszej – bez niej, można powiedzieć, nie istniałoby w Zagrzebiu dosłownie nic. Opisywana rzeczywistość jest pełna dystynkcji: bośniacki Chorwat to na przykład ktoś inny niż Chorwat z Dalmacji i pije inną kawę; wciąż pewną nobliwość zachowują dynastie belgradzkie; nadal żywe są tureckie wpływy. Jednocześnie jest to świat duszny jak dalmackie lato – odmiany akcentu ważą tu więcej niż gdzie indziej, a życiorysy bohaterów sprowadzają się do przetrzymywania kolejnych historycznych spazmów. Nawet ta trudna historia nabiera jednak cech magicznych, zwłaszcza tam, gdzie do głosu dochodzi tak zwana „wieść gminna”, a wyobraźnia Jergovicia niesiona jest przez tęsknoty i aspiracje zwykłych bałkańskich everymanów.

Tylko że – i tutaj musi chyba paść pytanie dla tej książki zasadnicze – czy przy tak skomplikowanej historii ktokolwiek może jeszcze uchodzić za „everymana”? Albo za biernego i mimowolnego świadka? Bo przecież plątanina opisanych przez Jergovicia biografii prowadzi nas do prawdziwej konfuzji: wszyscy bohaterowie są wyjątkowi i wyjątkowo doświadczeni; każdy zmaga się z jakimś poczuciem winy, każdy ma jakichś kłopotliwych przodków albo tajemnice, o których wolałby zapomnieć. Pozbawiona pochodzenia, a zatem jakby nieistniejąca, jest tylko zamordowana Srda.

To naprawdę fascynująca książka: o skomplikowanej post-jugosławiańskiej tożsamości, o powtarzających się ciągle okrucieństwach losu, wreszcie o naszej Europie Środkowej i Wschodniej, która, dzięki właśnie takim opowieściom, okazuje się posiadać wyjątkowo wyraźny (i niekoniecznie rosyjski) głos własny.


Pysznostka dla tych, którzy lubią patrzeć na siebie cudzymi oczyma. Postmodernistyczna opowieść napisana w starym dobrym modernistycznym duchu, czyli chyba to, co w literaturze pociąga mnie najbardziej. Ojciec – krakowski profesor i arystokrata – zabiera ciężko chorego synka do Dalmacji, aby omówić z nim jego przyszłość. Jest rok 1938, wkrótce wybuchnie wojna. Polska gra z Brazylią niezapomniany mecz, w którym cztery gole Brazylijczykom strzela Górnoślązak Wilimowski. A mimo to przegrywamy.

Warto dodać, że „Wilimowski” (wyd. 2016) w polskim tłumaczeniu Magdaleny Petryńskiej jest światowym pierwodrukiem. W „Od tłumaczki” Petryńska wyjaśnia to tak:

„Dwudziestego dziewiątego maja 2011 roku dwadzieścia pięć osób dostało od Miljenka Jergovicia długi e-mail z załącznikiem – książką pod tytułem «Wilimowski». Miljenko pisze m.in.: […] posyłam [to] wam dlatego, że nie wiadomo, kiedy książka będzie mogła być wydana w języku oryginału. Chwilowo nie ma warunków, które byłyby dla mnie jako autora do przyjęcia”.

Powieść ukazała się najpierw w naszym kraju.


Zdjęcie, które zrozumieją tylko krakowianie albo fani cekańskiej infrastruktury. Te same płotki są w Krakowie, pod Krakowem, w Wiedniu. Tutaj: w Dubrowniku, z widokiem na Adriatyk.

Fragment nowej powieści w „Arcanach”

W najnowszych „Arcanach” nr 161 (5/2021) ukazał się fragment mojej nowej powieści „Widoki”. Książka powstaje jako rezultat stypendium twórczego MKiDN na rok 2021.


[…]

Prababka sądziła, że nie przeżyłaby przeprowadzki. Nie chciała o niej słyszeć, choć wielu krewnych od początku wojny sugerowało takie rozwiązanie. Ostatecznie i tak nie doczekała powrotu męża. Zmarła na zapalnie płuc we własnym łóżku zimą na początku 1944 roku, zobowiązując niespełna siedemnastoletnią córkę do pilnowania domu. Tak przynajmniej zawsze opowiadano Urszuli. „Czekaj”, miała powtarzać prababka, „czekaj, bo na razie nic ci tu nie grozi, a ojciec obiecał, że wróci”. Pradziadek zawsze dotrzymywał obietnic.

Babka także postanowiła wywiązać się z przyrzeczenia; żaden inny plan nie przyszedł jej do głowy. Ostatecznie była córką swoich rodziców i odziedziczyła ich nieustępliwość. Zrozpaczona, pochowała matkę przy ścianie dworskiej kaplicy, w miejscu, gdzie wszędzie wokół, na witrażach, drzwiach i murze, widać było „energetyczny” herb ich rodu (mówili tak o nim, ponieważ był to lew zionący ogniem) i została w Bołszowie sama, czekając na powrót ojca i brata, o których losie nie miała najmniejszego pojęcia. Kilka miesięcy spędziła w majątku w towarzystwie furmana i jego żony, którzy na przemian z panienką gotowali, trzymali straż i ładowali ocalałą broń na wypadek, gdyby trzeba było strzelać do złodziei.

Przetrwali, ponieważ Bołszów uchodził za opustoszały. Niemcy stopniowo słabli i w ogóle przestali się tam pojawiać. Tu i ówdzie słyszało się już, że to, co nadciągało ze Wschodu, było co najmniej równie groźne jak oni, ale babka trwała w rodzinnym majątku tak długo, jak się dało. Była odcięta od rzetelnych informacji, od krewnych i na dobrą sprawę od całego świata, ponieważ w tamtych miesiącach nie odwiedzał jej nikt poza lokalnym proboszczem i kilkoma mieszkańcami pobliskiej wsi, pomagającymi zaopatrywać ją w jedzenie.

[…]

Babka, ile razy Urszula pytała ją o tamten czas, wpadała w dziwną zadumę. „Ach, gdybyś widziała Bołszów w czasie ostatniej zimy – wzdychała – pokryty świeżym śniegiem i zupełnie cichy”. Wspominała, jak chodziła odwiedzać grób matki w parku, zwykle w chwilach, kiedy przestawało sypać i zaczynał się lekki przymrozek. Mogła wtedy patrzyć na dom z niewielkiego oddalenia, przyglądać się głównej alei, ciągle wspaniałej, choć pustej i zupełnie martwej. Było to jakby długie pożegnanie, inna forma żałoby niż ta, którą nosiła po matce. Babka miała wrażenie, że czuwa przy kolejnym chorym krewnym, następnym mającym wkrótce umrzeć, o czym wiedział i on, i ona, i o czym wiedziało także wszystko wokół nich; i była przekonana, że powinna spędzić w pobliżu konającego tyle czasu, ile tylko możliwe, rozmawiać z nim i otaczać troską, a przede wszystkim patrzyć na niego, zapamiętywać jego wygląd, zanim wszystko się skończy, a pewna rzeczywistość na zawsze stanie się wspomnieniem.

„Dom wyglądał wtedy tak pięknie i tak smutno, Uleczko”, mówiła babka, u której pod koniec życia wzrastała skłonność do egzaltacji. Posiadłości tego rodzaju nigdy nie powinny stać puste. Zawsze ktoś powinien w nich czuwać, jeśli nie właściciele, to kilkoro służących. O takie domy powinno się dbać, podtrzymywać ich splendor, korzystać z tamtejszych sprzętów lub chociaż wietrzyć je i odkurzać. W domach tego rodzaju powinno tlić się życie, nawet szczątkowe, takie jak tamtej zimy: ograniczone do kilku pomieszczeń, zubożałe, ale pozwalające wierzyć, że majątek kiedyś powróci do dawnej świetności. Babka mogła jeszcze mieć nadzieję, że wojna się skończy, a oni zaczną żyć tak jak wcześniej, może bez matki, bez wielu innych krewnych, z poczuciem niepowetowanej straty, ze świeżymi bliznami, ale po staremu. Mimo to przeczuwała, że na jej oczach rozgrywał się ostatni akt pewnej historii – przeczuwała nie dlatego, że śledziła ruchy wojsk czy losy rokowań pokojowych. Nie śledziła, ponieważ nie miała takich możliwości, poza tym nigdy specjalnie nie interesowała się polityką. Nawet gdyby dysponowała jakimiś danymi, gdyby proboszcz wtajemniczał ją we wszystko, o czym mu wtedy donoszono, prawdopodobnie i tak nie byłaby w stanie odpowiednio zinterpretować wiadomości. Instynkt podpowiadał jej jednak, że koniec nadchodził i był już blisko. Babka czuła upadek Bołszowa w kościach, przewidywała go jakimś dodatkowym zmysłem – i po prostu czuwała przy umierającym. […]

Więcej w „Arcanach” nr 161 (5/2021).


Zrealizowano w ramach stypendium twórczego MKiDN na 2021 rok.

„Pomyłka” zdobywa Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego 2020

Książka została wyróżniona za „sztukę wyrafinowanej, literackiej analizy tożsamości człowieka, odnawiającą najlepszą tradycję prozy psychologicznej. Za kunsztowną opowieść w formie narracyjnych miniatur, poszerzającą formułę opowiadania o nowe możliwości gatunkowe, a także za stworzenie oryginalnego portretu młodego pokolenia dojrzewającego w niepodległej Polsce”. Werdykt wydało jury w składzie: Maciej Urbanowski (przewodniczący), Włodzimierz Bolecki, Wojciech Chmielewski, Janusz Drzewucki, Irena Makarewicz, Krzysztof Masłoń i Mateusz Matyszkowicz.

Fragment laudacji prof. Macieja Urbanowskiego:

„ […] można czytać Pomyłkę jako utajoną, zawoalowaną autobiografię Kwaśnickiej i zarazem jako próbę pokoleniowego portretu. Jako nowelistyczną wersję „straconych złudzeń”, a zarazem „pamiętnik okresu dojrzewania”. Trochę też jako „pamiętnik artysty z czasów młodości”, „spowiedź dziecięcia wieku” i do tego opowieść o „samotnym pokoleniu”.
Czynię szereg aluzji do klasycznych dzieł literackich, bo też sama bohaterka Pomyłki jest świadoma, że snute przez nią historie w jakimś stopniu są repetycją doświadczeń opowiedzianych już przez – na przykład – Balzaka czy Stendhala. Pogłosem historii o nadwrażliwych i utalentowanych „nerwowcach” i „prowincjuszach”, Julianach Sorelach, którzy zderzają się z bezwzględnością świata, tracąc dziecięca naiwność, ponosząc kolejne klęski, albo ginąc, albo kapitulując, albo emigrując…
Tę klasyczną opowieść Kwaśnicka snuje jednak w sposób formalnie oryginalny, każąc nam przy tym – co nie jest znowuż tak częste – patrzeć na nią oczyma kobiety. A wreszcie uwspółcześnia ów schemat o „nerwowcach” walczących z nowoczesnymi panami Homais: nasyca go aktualiami, prześwietla refleksją, w której uwidacznia się duchowy wymiar rekonstruowanej historii o bezdomnym pokoleniu. ”

„Pomyłka” na okładce majowych „Nowych Książek”

W „Nowych Książkach” 5/2020 ukazała się recenzja „Pomyłki” oraz długi wywiad na jej temat. Rozmowę przeprowadził Juliusz Gałkowski.

[…]
Juliusz Gałkowski: Przedstawia pani emigrację (zresztą z przepięknej perspektywy), ale nie jest ona jedynym problemem społecznym w pani opowiadaniach. Są one bardzo ostrą krytyką otaczającej nas rzeczywistości, w szczególności rzeczywistości w naszej ojczyźnie. Czy w Polsce naprawdę trudno żyć nerwowcom?

Marta Kwaśnicka: Powiem więcej: polska rzeczywistość tych nerwowców stwarza i wykoślawia! Ludzie wrażliwi rodzą się wszędzie, ale to, co się z nimi potem dzieje, jak się rozwijają, w różnych kontekstach już nie musi wyglądać tak samo. Dzień świra jest dziełem, które nieprzypadkowo powstało właśnie nad Wisłą. Kiedy pisałam niektóre fragmenty Pomyłki, na przykład Szmaciarza, to ciągle przychodził mi do głowy film Koterskiego – jako element żywej tradycji, w którą się wpisuję. Jest to tradycja opowiadania o polskiej niemożności, niedokonaniu, o przegrywaniu ze sobą i z okolicznościami polityczno-społecznymi. To stara linia tematyczna polskiej literatury, idąca co najmniej od Kordiana. Czasem przybiera kształty tragiczne, jak u Prusa czy Wyspiańskiego, czasem tragikomiczne, jak u Gombrowicza i Koterskiego. Jak widać, mogą się w nią wpisać zarówno dawne arcydzieła, jak i utwory zupełnie współczesne, bo pewne problemy ciągle się u nas powtarzają. Wcale nie żartuję! Wiele lat temu zauważał to także Andrzej Kijowski, który pisał o „polskiej katalepsji”. U mnie to raczej „dzień nerwowca” – opis tego, jak z życiem w dziwnych polskich warunkach radzą sobie osoby nadwrażliwe. Albo jak sobie nie radzą. 
[…]

Więcej o numerze: http://noweksiazki.com.pl/pl/numer/numer-5-2020

Całość rozmowy: https://nowynapis.eu/czytelnia/artykul/polska-rzeczywistosc-stwarza-nerwowcow