Cyganeria, czyli przedsionek szpitala

Mam problem z Rent.

To znaczy: nie z krakowską inscenizacją, która jest dobra – lepsza niż wyprodukowany kilka lat temu przez Fox amerykański Rent: Live (2019) i bardziej wciągająca niż ekranizacja w reżyserii Chrisa Columbusa (2005) – ale o tym za chwilę. Mam problem z samym musicalem, dziełem Jonathana Larsona, wystawionym po raz pierwszy w 1996 roku, które już w dniu premiery było legendą.

Nie da się ukryć: Rent ma już trzydzieści lat – i to widać – tymczasem inscenizatorzy wydają się traktować tę sztukę jako bardzo aktualną i ciągle programową. Na pozór rzeczywiście wszystko się zgadza. Oglądamy młodych ludzi, aspirujących artystów z problemem mieszkaniowym. Nie mają wielkich szans na przebicie się do świata oficjalnej sztuki, chyba że zrezygnują z niezależności. Nie stać ich na czynsz, grozi im eksmisja. Mogliby dać się połknąć korporacjom i odnieść zawodowy sukces, ale tego nie chcą. Czują się cyganerią. W okolicy roi się tymczasem od bezdomnych. W świecie Rent są bowiem także bezwzględni deweloperzy, którzy chętnie „zrewitalizują” każdy możliwy skrawek miasta. Jak można się domyślić, na celownik biorą teraz ten konkretny, w którym żyją bohaterowie musicalu: filmowiec Mark, rockman Roger oraz ich sąsiadka Mimi. Na ich poddasze wpadają czasem także performerka Maureen i bezdomny Collins, genialny informatyk. Bywa u nich wreszcie Benny, kolejny były współlokator, teraz administrator budynku, wżeniony w majętną rodzinę, który próbuje szantażować kolegów.

Owszem, streszczony w ten sposób, Rent brzmi całkiem współcześnie – nawet jeśli trudno dzisiaj wyobrazić sobie genialnego informatyka, który byłby zmuszony nocować na ulicy. Problem mieszkaniowo-deweloperski jednak istnieje nadal, a Nowy Jork, gdzie toczy się akcja, zmaga się ciągle z problemem masowej bezdomności. Także główne nurty wszelkich dyscyplin artystycznych są bardzo hermetyczne; jeśli ktoś nam nie pomoże, nie sposób się do nich przebić.

Uwagę przykuwają, rzecz jasna, szczegóły obyczajowe: Maureen dopiero co porzuciła Marka dla kobiety, Collins jest gejem, który spotyka miłość życia – drag queen o imieniu Angel. Problemy sercowe Mimi i Rogera są na tym tle zabawnie staroświeckie: dziewczyna i muzyk chcieliby być razem, ale się boją, potem są o siebie zazdrośni. Ta dwójka jest jeszcze skamieliną ze świata Giacoma Pucciniego – pamiętajmy, że Rent jest przeróbką Cyganerii, opery z librettem inspirowanym książką Sceny z życia cyganerii Henryka Murgera. Larson przeniósł swoich bohaterów na koniec XX wieku i osiedlił w Nowym Jorku. Wszyscy bohaterowie Rent mają kontrkulturowe ambicje – występują na ulicach, filmują, tańczą, piszą piosenki, wieczorami chodzą do knajp, w których płacą lub nie. Marzą o miłości.

Starving for attention

Tylko że Rent, choć próbuje, nie do końca jest musicalem o kontrkulturze. W doniosłość projektów swoich bohaterów powątpiewał chyba nawet sam Larson, skoro w musicalu potraktował je ironicznie lub zdawkowo (performans Maureen jest zamierzenie idiotyczny; występy Angel służą głównie do dręczenia psów; artystyczne nagrania Marka są interesujące tylko dla stacji newsowych – i tak dalej). Bohaterowie Larsona nie wyglądają na takich, którzy mogliby zmienić świat. Nie wydaje się, żeby wierzyli w możliwość zmiany. Mają się za cyganerię – ale cóż to za cyganeria? Raczej ta, którą Murger, twórca pojęcia, miał za „zapoznaną” (tłumaczenie Boya), czyli niewłaściwą.

W Scenach z życia cyganerii Murger zauważał, że bohema „to nowicjat artystyczny; to przedsionek do Akademii, szpitala lub dołu samobójców”, zaznaczał jednak, że właściwi „cyganie” idą pierwszą ze ścieżek. Już teraz, jedząc rzadko i byle co, nie są zupełnie nieznani – po prostu salon ich jeszcze nie wchłonął i nie oswoił, dali mu się jednak już poznać, już zasygnalizowali gotowość do zabrania głosu. Tacy nowicjusze są zdolni do wielkich wyrzeczeń i ostatecznie odnoszą sukces, ponieważ do ataku gna ich talent oraz wielka ambicja. Pozostali – zwykle ci, którzy wzięli kaprys za powołanie i którym chodziło raczej o przynależność do grupy, o awanturę – muszą przegrać. Pół biedy, jeśli pochodzą z ustosunkowanych rodzin, a cyganeria była dla nich rodzajem sportu – tacy szybko się wycofują i dają się udomowić bogatym narzeczonym. W Rent tą ścieżką idzie Benny, ale także Maureen ze swoją prawniczką – gdybyśmy spróbowali odszukać je kilka lat później, pewnie żyłyby spokojnym życiem Clarissy i Sally z Godzin Michaela Cunninghama. Inni członkowie nieudanej bohemy są jednak skazani na porażkę –

[u]mierają przeważnie zdziesiątkowani chorobą, której nauka nie śmie nadać prawdziwego miana: nędza. Gdyby chcieli, wielu z nich mogłoby uniknąć tego opłakanego finału […] wystarczyłoby umieć rozdwajać swą naturę, mieć w sobie dwie istoty: poetę marzącego na szczytach […] i człowieka, wyrobnika swego życia, umiejącego miesić chleb powszedni.

Owszem, warto przeczytać Murgera, zanim obejrzy się Rent, ponieważ źródłowe idee potrafią czasem rozsadzić nowe dekoracje. Larson chciał może w swoim musicalu sportretować nowojorską cyganerię, opisał jednak grupę życiowych rozbitków. Ich burzliwe związki i sztuka, której służą, to raczej surogat spełnionego życia, próba ukrycia faktu, że nie mają przed sobą przyszłości.

Ponieważ najważniejszą sprawą w Rent jest HIV. U Murgera i Pucciniego cyganerię dziesiątkowała gruźlica, ale przecież jej obecność nie była tak paraliżująca jak to, co czyhało na rówieśników Larsona. W Rent wirus jest zagadnieniem centralnym, czynnikiem, który kieruje postępowaniem całego pokolenia. To czasy, kiedy diagnoza jeszcze oznacza wyrok. Nosicielami są Mimi, Roger, Collins i Angel, czyli połowa (!) bohaterów. Widzimy też migawki ze spotkań nowojorskich grup wsparcia – zagrożenie jest wszechobecne i bardzo realne. Zarażeni przyjmują azydotymidynę, ale ona tylko spowalnia rozwój choroby. Wszyscy odliczają czas do okropnej śmierci. Zastanawiają się, czy i kiedy AIDS odbierze im godność (Will I). Skądinąd to właśnie chóralne utwory – wśród nich Will I, ale także Seasons of Love – wybrzmiewają w tym musicalu najbardziej, zostają w pamięci niczym chóry niewolników z dawnych oper. Musicale pracują na emocjach, dlatego doskonale nadają się do rejestrowania pokoleniowych nastrojów – a w Rent na pierwszy plan wybijają się strach, bezsilność i przekonanie, że istnieje tylko chwila bieżąca, nie ma zatem sensu marnować jej na zarabianie (No Day But Today).

HIV nie jest w Rent dekoracją – jest raczej tym, czym dla Hair była wojna w Wietnamie. Larson ewidentnie chciał zresztą napisać coś na kształt Hair dla swojej generacji. W Rent jest z tego powodu wiele aluzji do słynnego musicalu autorstwa Galta MacDermota, Jamesa Rado i Gerome’a Ragni (premiera sceniczna w 1967). Niektóre z tych zapożyczeń są tak dosłowne, że ocierają się o wtórność. Chociażby kończąca pierwszy akt Rent scena La Vie Bohème – przecież to I Got LifeHair, tylko w wersji knajpianej. I w ogóle jeśli hippisi wzdychali w swoich songach do Felliniego, Antonioniego, Polańskiego i wolnej (niekrępowanej konwencjami) miłości, to bohaterowie Larsona robią to do Sontag, Sondheima czy Bruce’a – i do prawdziwej (nieskrępowanej konwencjami) miłości. Tak naprawdę niewiele ich różni. Oba pokolenia zmagają się z realnym, śmiertelnym zagrożeniem; oba buntują się przeciw mieszczańskiej moralności; oba żądają wolności ekspresji; oba przesadzają z narkotykami, zmienia się tylko twardość przyjmowanych środków. Nie da się jednak ukryć, że unieśmiertelnione przez film Miloša Formana Hair korzystało z tych tematów wcześniej i robiło to przy pomocy – jednak – lepszej muzyki.

Rent nie jest także zbyt udany formalnie. Pierwszy akt jest zbyt szczegółowy, drugi – powierzchowny. Piosenki są niezłe, ale nie ma tu przebojów tej rangi co Let the Sunshine In, Hair czy Aquarius, nie ma efektownych zmian tempa i konwencji. Nawet tak zwany utwór z godziny jedenastej, który powinien pojawić się pod koniec drugiego aktu i spowodować burzę oklasków – tu byłaby nim pewnie piosenka Rogera, którą próbował skomponować przez całe show (Your Eyes) – w musicalu Larsona jest zupełnie nijaki. Kiedy Jakub Wocial śpiewał ją na krakowskiej scenie, widzowie patrzyli już na zegarki – i to nie była wina reżysera, tylko słabość partytury.

Katastrofiści i społecznicy

Rent był bez wątpienia sztuką przełomową w czasach swojej premiery. Larson kierował musical do ówczesnych nasto- i dwudziestolatków, wychowanych na MTV, którzy starego Broadwayu nie lubili i nie rozumieli. Wprowadzał na scenę ich muzykę, obsługiwał ich emocje. Legendę podbiła dodatkowo nagła śmierć autora, który zmarł na pęknięcie tętniaka aorty tuż przed pierwszym publicznym pokazem dzieła. Gdyby żył dłużej, pewnie jeszcze by je poprawiał. Może pogłębiłby humanistyczny trop, o którym pisał w notatkach:

W naszym znieczulonym społeczeństwie artyści, cyganie, biedni, chorzy, „inni”, wychodzący z nałogów – wszyscy mają większy kontakt ze swoim człowieczeństwem niż tak zwany mainstream.

Nie chcę umniejszać talentu Jonathana Larsona – stwierdzam jedynie, że Rent naprawdę bardzo się zestarzał. W krajach rozwiniętych HIV to obecnie choroba przewlekła, którą można mieć pod kontrolą, a okno Overtona bardzo się przesunęło. Angel mógłby dzisiaj nie tylko przeżyć – być może nawet występowałby na Netflixie. Queer nie do końca jest już kontrkulturą, teraz to inni artyści czekają latami, żeby ktokolwiek dostrzegł ich istnienie.

Tak czy owak o wiele lepiej ogląda się dzisiaj Tick, tick… BOOM!, inne dzieło Larsona, świetne zarówno pod względem muzycznym, jak i dramaturgicznym. To klejnot, jakich mało: utalentowany pisarz, póki co kelner, przechodzi kryzys twórczy i osobisty. Przezwyciężając go, dociera do granicy, za którą stanie się wielkim odkryciem teatru. Jednocześnie jest to musical, który opowiada własną historię i niejako powstaje na naszych oczach. Rent nie jest tak wyrafinowany.

Można zapytać: po co w ogóle analizować stare broadwayowskie sztuki? Mnie wydaje się to potrzebą chwili – skoro wracają. Musical jako forma w ogóle jest teraz na topie; jego nieokiełznana teatralność i rozbudowana umowność ewidentnie trafiają w aktualne potrzeby odbiorców. Zagarnia dla siebie kolejne przestrzenie: piosenki i układy taneczne wkraczają do seriali, widowiska muzyczne są obecne w repertuarach scenicznych i na platformach streamingowych, królują w kinach – pod koniec 2024 roku w boxoffice rządził Wicked, zaraz potem do kin weszła kontrowersyjna Emilia Pérez; ba, w minionym roku musicalem był już nawet film o Jokerze. Warto zatem przyjrzeć się tej formie, tym bardziej, że często staje się narzędziem krytyki społecznej. Ta krytyka może być trafna lub nie, często jest powierzchowna, przedkłada wrażenia nad refleksję, niemal zawsze operuje ironią – ale odsłania najważniejsze nastroje epoki.

Rent także stawia diagnozy – problem polega na tym, że dotyczą czasów, które minęły. Larson opowiada o ludziach zabijanych przez chorobę, kuszonych przez komercję, nie znajdujących dla siebie miejsca i dlatego wypalających się jaskrawymi kolorami. Ci, którzy w połowie lat 90. jechali na Broadway, żeby zobaczyć tę sztukę, z pewnością czuli się jak Mimi czy Mark – byli wyobcowani, ale głodni życia. Milenialsi, którzy niedawno szturmowali teatry, żeby obejrzeć Hamiltona Lina-Manuela Mirandy, szukali już jednak innych opowieści. Miranda, najgłośniejszy twórca ostatnich lat (skądinąd zafascynowany Larsonem) pisze zaś o odzyskiwaniu sprawczości i budowie wspólnot. Kultowy Hamilton (2015) opowiadał przecież o udanej rewolucji i tworzeniu amerykańskiej tożsamości, kładąc nacisk na jej inkluzywność. Wcześniejszy musical, In the Heights (2005), mówił o sąsiedzkich więziach w jednej z nowojorskich dzielnic – miały być tymczasowe, a okazały się trwałe i ważne. Z kolei na wydanym dopiero co albumie koncepcyjnym Warriors (2024, współautorką jest Eisa Davis) Miranda, muzykalizując i feminizując stary film akcji, snuje historię gangu, który niesłusznie oskarżono o morderstwo. Wojowniczki próbują wrócić z Bronxu na Coney Island, ścigane przez policję i cały półświatek. Ich grupa w trakcie tej wędrówki przebudowuje się, wzmacnia i zyskuje sławę. Podobnie jest u nas – twórcy najgłośniejszego polskiego musicalu ostatnich lat, 1989 (2022), chcieli stworzyć mit, który mógłby nas zjednoczyć. Nieważne przy tym, czy im się udało, liczyła się intencja. Pokoleniowe nastroje po prostu się zmieniły, a nowe musicale zdążyły to zarejestrować.

Dlatego Rent niespecjalnie ma coś do zaoferowania. Krakowskie przedstawienie wydaje się płynąć na fali istniejącej mody. Aktorzy mają bardzo dobre głosy – to obsada z czasów Idola, więc każdy wykonawca chce zaprezentować pełnię swoich możliwości. Czasem traci na tym liryczna strona widowiska. Nie przez przypadek najlepiej wypadają ci, którzy grają najbardziej charakterystyczne role: Natalia Kujawa jako Maureen i Krystian Embradora jako Angel (w jego interpretacji to nie tyle drag queen, ile osoba o płynnej tożsamości). Jakub Wocial i Santiago Bello (reżyserzy) pozbawili kilka scen rozbudowanego ruchu, dzięki czemu spektakl nie traci tempa, co zdarzało się poprzednim wersjom. Trzeba też pochwalić krakowskich muzyków, którzy grają naprawdę świetnie. Jeśli zatem chcecie obejrzeć rzetelnie wykonany Rent, usłyszeć, jak brzmi po polsku (a brzmi nieźle), wreszcie przypomnieć sobie, jak kiedyś było, przyjeżdżajcie do krakowskiego Variété.

Kiedy jednak stamtąd wyjdziecie, zacznijcie śledzić repertuary teatrów – może gdzieś w waszej okolicy powstaje show, które zogniskuje pretensje i aspiracje całego pokolenia? Może jeszcze milenialsów? Może już zetek? Rent na pewno się czymś takim nie stanie. Ten musical to już klasyka – po żałobnej premierze nie zszedł ze sceny przez dwanaście lat, potem regularnie na nią wracał. Na Larsona spadły pośmiertne laury. Teatralna alchemia czasem się zdarza, a zatem ciągle może się powtórzyć. Nie traćmy nadziei.

Jonathan Larson, Rent, przeł. Andrzej Ozga, inscenizacja i reżyseria: Jakub Wocial, Santiago Bello, Teatr Variété, Kraków, premiera: 7.12.2024.

Korzystałam też z:

Henryk Murger, Sceny z życia cyganerii, tłum. Tadeusz Żeleński (Boy), PIW, Warszawa 1957.
Amy Asch, Maggy Lally, Jonathan Larson Rock Broadway, w: The Playwright’s Muse, Joan Herrington (ed.), Routledge, New York–London 2011.

Publikacją recenzji nie były zainteresowane redakcje:
„Rzeczpospolita. Plus Minus”
„Tygodnik Powszechny”
„Dwutygodnik”
„Teatr”

Dodaj komentarz